Nawigacja
Artykuły » Wędrownicze rozmyślania » Grzegorz Skrukwa: Mistrzowie wędrownictwa w akcji czyli okrążmy świat raz jeszcze
Grzegorz Skrukwa: Mistrzowie wędrownictwa w akcji czyli okrążmy świat raz jeszcze
- Drukuj
- 05 sty 2010
- Wędrownicze rozmyślania
- 5784 czytań
- 0 komentarzy
Poznań, rok 1926. Dwaj kumple ze szkolnej gimnazjalnej ławy, którzy razem wojowali w Powstaniu Wielkopolskim i razem studiowali na Wydziale Rolniczo-Leśnym Uniwersytetu Poznańskiego: Leon Mroczkiewicz i Tadeusz Perkitny. Koniec studiów, absolutorium, dyplom... oni jednak póki co nie zamierzają obejmować leśniczówek, hodować gęsi i pchać wózków z dziećmi... przynajmniej jeszcze przez kilka lat. Marzenia zrodzone podczas wędrówek po Tatrach, Puszczy Białowieskiej i piaskach Helu podsuwają szaleńczy - jak się wydaje - plan. Dwa ciężkie plecaki, wielki miechowy aparat fotograficzny, pudło ciężkich klisz, przybory do golenia, niewielki zapas ubrania na zmianę, 100 złotych, mapa świata wyrwana z atlasu – i ruszają naokoło świata. Efektem jest dwutomowa książka „Okrążmy świat raz jeszcze”.
Podróżowali metodą „work and travel”. Studia leśnicze dały im niezły fach – potrafili mierzyć, fotografować, nie bali się żadnej pracy związanej z drewnem. Robotnicy w fabryce zapałek w Szwecji, drwale we francuskich Landach nad Zatoką Biskajską, boye hotelowi w Nicei, konserwatorzy torów kolejowych i wędrowni fotografowie w Brazylii, pomocnicy geometrów w Argentynie, geometrzy we francuskich Indochinach – to tylko niektóre z zawodów jakie wykonywali. Czasem musieli ratować się pożyczkami od rodziny na konto przyszłych honorariów za artykuły. Ostatecznie jednak udało im się zrealizować niesamowitą wielomiesięczną podróż: Polska – Szwecja – Francja – Brazylia – Argentyna – Chile – statkiem przez Pacyfik z zaliczeniem Hawajów, Japonii i Chin – Indochiny – Senegal – Maroko – i finałowa podróż kupionym w Casablance starym samochodem trasą Gibraltar – Cieszyn – Poznań.
Niesamowite poczucie humoru, przyjaźń i pozytywne nastawienie do świata sprawiają że jak napisano w notce wydawcy, „w ich wykonaniu nic nie jest poważne i normalne”. A przecież była to podróż mocno survivalowa. Podczas pieszej wędrówki przez Wyżynę Brazylijską byli na pograniczu śmierci z wyczerpania, uratowała ich tylko przejeżdżająca karawana handlarzy. Pracowali w brazylijskiej dżungli, gdzie robotnicy kolejowi nawet na podwórkowe mecze piłki nożnej chodzili z rewolwerami... Spotkania z Polonią, wśród której trafiali się zarówno dostojni patrioci i zacni chłopscy gospodarze, jak i nieużyte typki oraz drobni hochsztaplerzy (czasem całkiem sympatyczni). Spotkanie z ukrywającym się w brazylijskiej selwie zbiegłym mordercą ze... Śląska. Każdorazowa niepewność, czy pracodawca wypłaci im pieniądze za tygodnie ciężkiej harówy. Praca wśród dzikich plemion w górach Wietnamu (tych samych ludów, z których później amerykańscy rangersi rekrutowali kontrpartyzantkę...) - to wszystko tylko nieliczne z przygód które ich spotykały.
Także konstrukcja trasy musiała być – wbrew pozorom – dobrze planowana. Wybierali te kraje, w których mieli szanse na zapracowanie na dalszą podróż. Omijać musieli posiadłości Imperium Brytyjskiego, które były zamknięte dla szukających pracy obcokrajowców. Dlatego trasa wiodła głównie przez dostępne dla Polaków kraje latynoamerykańskie i kolonie francuskie. Podróżowali po świecie, który był jeszcze światem kolonialnym. W książce nie ma jednak cienia kolonialnej wyższości wobec „kolorowych”, a ogromnie dużo zainteresowania i życzliwości wobec wszystkich kultur spotykanych po drodze.
Mnie osobiście najbardziej urzekają jednak dwa fragmenty – „Leon i Tadeo” mieli dwa razy szaleńcze plany grożące śmiertelnym niebezpieczeństwem, ale potrafili z nich zrezygnować, a co więcej – przyznać się do tych pomysłów ku przestrodze innych. Oto w brazylijskim miasteczku Foz do Iguaçú nad Paraną zaczęli budować tratwę, z zamiarem spłynięcia ową rzeką do Buenos Aires w Argentynie... Na szczęście ich pracę zauważył niemiecki osadnik, który złapał się za głowę, gdy usłyszał projekt! Wytłumaczył im, że Parana, tu spokojna jak Wisła pod Płockiem, kilka mil dalej jest już pełna potężnych wirów niebezpiecznych nawet dla parowców, ma rafy, porohy i wodospady, skaliste przełomy w których masy wody walą ciasnym gardłem... Jednym słowem - spływ tratwą to prosty pomysł na samobójstwo. Posłuchali tej rady i do Argentyny wyruszyli rzecznym parowcem.
Drugim szaleńczym pomysłem był plan... przejścia pieszo z Argentyny do Chile po torowisku kolei transandyjskiej. Na szczęście i tu w odpowiednim momencie miejscowy kolejarz wybił im ten pomysł z głowy: Transandina prowadzi wąskimi korytarzami w zwałach twardego śniegu - gdyby nadjechał pociąg, nie ma dokąd uskoczyć. Wiadukty na Transandinie są „czysto kolejowe”, nie ma kładek pieszych, nie ma poręczy, trzeba by balansować po gołej szynie dziesiątki metrów nad ziemią... No cóż - były to czasy, kiedy nie było jeszcze internetu ani „praktycznych przewodników”. Wielka chwała należy się chłopakom za to, że potrafili o swoich przygodach pisać otwarcie.
Napisałem „chłopakom” – właściwie powinienem był napisać: profesorom. Podróż dookoła świata stała się początkiem innej wielkiej wędrówki: obaj zostali profesorami poznańskiej Akademii Rolniczej (obecny Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu), otrzymali doktoraty honoris causa i fotele w akademiach nauk, sprawowali urzędy dziekana i prorektora. Leon Mroczkiewicz jest dziś wymieniany jako jedna z osób najbardziej zasłużonych dla utworzenia i rozwoju Wielkopolskiego Parku Narodowego. Tadeusz Perkitny to jeden z ojców -założycieli polskiej technologii drewna.
Nowe wydanie dwutomowej książki Tadeusza Perkitnego „Okrążmy świat raz jeszcze” (Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2009) jest szczególnie godne polecenia, gdyż zawiera wielokrotnie więcej fotografii niż w poprzednich edycjach.
Nie wiem, czy Perkitny i Mroczkiewicz byli w młodości skautami (harcerzami). Niewątpliwie trudno jednak znaleźć inny opis podróży tak dobrze odpowiadający hasłu „Rovering to Success”. „Okrążmy świat raz jeszcze” ani trochę się nie zestarzało – każdy kto ma wędrowniczego ducha w sobie, powinien tę książkę przeczytać.
phm. Grzegorz Skrukwa
-------------------------------------------------
Nr HR-a: 6/2009
Podróżowali metodą „work and travel”. Studia leśnicze dały im niezły fach – potrafili mierzyć, fotografować, nie bali się żadnej pracy związanej z drewnem. Robotnicy w fabryce zapałek w Szwecji, drwale we francuskich Landach nad Zatoką Biskajską, boye hotelowi w Nicei, konserwatorzy torów kolejowych i wędrowni fotografowie w Brazylii, pomocnicy geometrów w Argentynie, geometrzy we francuskich Indochinach – to tylko niektóre z zawodów jakie wykonywali. Czasem musieli ratować się pożyczkami od rodziny na konto przyszłych honorariów za artykuły. Ostatecznie jednak udało im się zrealizować niesamowitą wielomiesięczną podróż: Polska – Szwecja – Francja – Brazylia – Argentyna – Chile – statkiem przez Pacyfik z zaliczeniem Hawajów, Japonii i Chin – Indochiny – Senegal – Maroko – i finałowa podróż kupionym w Casablance starym samochodem trasą Gibraltar – Cieszyn – Poznań.
Niesamowite poczucie humoru, przyjaźń i pozytywne nastawienie do świata sprawiają że jak napisano w notce wydawcy, „w ich wykonaniu nic nie jest poważne i normalne”. A przecież była to podróż mocno survivalowa. Podczas pieszej wędrówki przez Wyżynę Brazylijską byli na pograniczu śmierci z wyczerpania, uratowała ich tylko przejeżdżająca karawana handlarzy. Pracowali w brazylijskiej dżungli, gdzie robotnicy kolejowi nawet na podwórkowe mecze piłki nożnej chodzili z rewolwerami... Spotkania z Polonią, wśród której trafiali się zarówno dostojni patrioci i zacni chłopscy gospodarze, jak i nieużyte typki oraz drobni hochsztaplerzy (czasem całkiem sympatyczni). Spotkanie z ukrywającym się w brazylijskiej selwie zbiegłym mordercą ze... Śląska. Każdorazowa niepewność, czy pracodawca wypłaci im pieniądze za tygodnie ciężkiej harówy. Praca wśród dzikich plemion w górach Wietnamu (tych samych ludów, z których później amerykańscy rangersi rekrutowali kontrpartyzantkę...) - to wszystko tylko nieliczne z przygód które ich spotykały.
Także konstrukcja trasy musiała być – wbrew pozorom – dobrze planowana. Wybierali te kraje, w których mieli szanse na zapracowanie na dalszą podróż. Omijać musieli posiadłości Imperium Brytyjskiego, które były zamknięte dla szukających pracy obcokrajowców. Dlatego trasa wiodła głównie przez dostępne dla Polaków kraje latynoamerykańskie i kolonie francuskie. Podróżowali po świecie, który był jeszcze światem kolonialnym. W książce nie ma jednak cienia kolonialnej wyższości wobec „kolorowych”, a ogromnie dużo zainteresowania i życzliwości wobec wszystkich kultur spotykanych po drodze.
Mnie osobiście najbardziej urzekają jednak dwa fragmenty – „Leon i Tadeo” mieli dwa razy szaleńcze plany grożące śmiertelnym niebezpieczeństwem, ale potrafili z nich zrezygnować, a co więcej – przyznać się do tych pomysłów ku przestrodze innych. Oto w brazylijskim miasteczku Foz do Iguaçú nad Paraną zaczęli budować tratwę, z zamiarem spłynięcia ową rzeką do Buenos Aires w Argentynie... Na szczęście ich pracę zauważył niemiecki osadnik, który złapał się za głowę, gdy usłyszał projekt! Wytłumaczył im, że Parana, tu spokojna jak Wisła pod Płockiem, kilka mil dalej jest już pełna potężnych wirów niebezpiecznych nawet dla parowców, ma rafy, porohy i wodospady, skaliste przełomy w których masy wody walą ciasnym gardłem... Jednym słowem - spływ tratwą to prosty pomysł na samobójstwo. Posłuchali tej rady i do Argentyny wyruszyli rzecznym parowcem.
Drugim szaleńczym pomysłem był plan... przejścia pieszo z Argentyny do Chile po torowisku kolei transandyjskiej. Na szczęście i tu w odpowiednim momencie miejscowy kolejarz wybił im ten pomysł z głowy: Transandina prowadzi wąskimi korytarzami w zwałach twardego śniegu - gdyby nadjechał pociąg, nie ma dokąd uskoczyć. Wiadukty na Transandinie są „czysto kolejowe”, nie ma kładek pieszych, nie ma poręczy, trzeba by balansować po gołej szynie dziesiątki metrów nad ziemią... No cóż - były to czasy, kiedy nie było jeszcze internetu ani „praktycznych przewodników”. Wielka chwała należy się chłopakom za to, że potrafili o swoich przygodach pisać otwarcie.
Napisałem „chłopakom” – właściwie powinienem był napisać: profesorom. Podróż dookoła świata stała się początkiem innej wielkiej wędrówki: obaj zostali profesorami poznańskiej Akademii Rolniczej (obecny Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu), otrzymali doktoraty honoris causa i fotele w akademiach nauk, sprawowali urzędy dziekana i prorektora. Leon Mroczkiewicz jest dziś wymieniany jako jedna z osób najbardziej zasłużonych dla utworzenia i rozwoju Wielkopolskiego Parku Narodowego. Tadeusz Perkitny to jeden z ojców -założycieli polskiej technologii drewna.
Nowe wydanie dwutomowej książki Tadeusza Perkitnego „Okrążmy świat raz jeszcze” (Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2009) jest szczególnie godne polecenia, gdyż zawiera wielokrotnie więcej fotografii niż w poprzednich edycjach.
Nie wiem, czy Perkitny i Mroczkiewicz byli w młodości skautami (harcerzami). Niewątpliwie trudno jednak znaleźć inny opis podróży tak dobrze odpowiadający hasłu „Rovering to Success”. „Okrążmy świat raz jeszcze” ani trochę się nie zestarzało – każdy kto ma wędrowniczego ducha w sobie, powinien tę książkę przeczytać.
phm. Grzegorz Skrukwa
-------------------------------------------------
Nr HR-a: 6/2009
Social Sharing: |
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.