Nawigacja
Grzegorz Prochowski: II Marsz "Hardkora" 66 HDO "KaTet"
- Drukuj
- 19 lip 2012
- Program
- 5313 czytań
- 0 komentarzy
Marsz Hardkora jest przełajowym marszem 66 Harcerskiej Drużyny Obronnej realizowanym na trasie z Rzeszowa do Soliny.
Założeniem marszu jest, że idziemy bez funduszy. Zapracowujemy na nasze jedzenie, sami budujemy schronienia do spania lub korzystamy z gościnności ludzi.
Maszerując - idziemy w mundurach. Po pierwsze - dla bezpieczeństwa. Po drugie - by pokazać wszystkim, że harcerze ciągle są i działają. Bo częścią bycia harcerzem jest też duma z tego właśnie munduru. Nie możemy oczekiwać wielu nowych rekrutów, wsparcia społeczeństwa jeśli zapomni ono o tym, że działamy lub będzie widziało nas tylko od wielkiego święta na paradach.
***
Oto galeria zdjęciowa - część zdjęć z podpisami - jak poproszono mnie przy poprzedniej edycji
***
30.06.2012, 06:00, Gdzieś w centrum Rzeszowa...
Budzik bezlitośnie przerywa sen. Za oknem już jasno. Ostatnie przeciągniecie się w łóżku. Ostatnia myśl "a może tak jeszcze pięć minut...", a potem napływ adrenaliny sprawia, że wyskakuję z łóżka jak sprężyna. To już dziś, tak po prostu i zwyczajnie - zacznie się Drugi Marsz Hardkora. Dyskusje z rodzicami, przygotowanie harcerzy i teraz wreszcie w najbliższych dniach okaże się czy jesteśmy dość wytrwali, czy też może zawrócimy przed dotarciem do celu.
Spakowany, niewielki plecak leży przy łóżku. Czeka jeszcze na załadowanie zestawu kanapek. Porwany zza szafy Kij Wędrowca (bo przecież nie Laska Skautowa, ta jak każdy wie ma 160 cm ), towarzyszący mi na tej wędrówce w zeszłym roku dobrze leży w dłoni. Jestem gotowy, jedziemy na miejsce zbiórki.
Parking przy kąpielisku Żwirownia w Rzeszowie tonie w słońcu. Mimo wczesnej pory temperatura pnie się gwałtownie w górę. Na miejscu czekają już harcerze.
Miłosz Rejman - lat 12.
Michał "Śmigły" Śmigas - lat 13.
Samuel Błaszków - lat 13.
Eryk "Słony" Solon - lat 14.
Adrian Ślęzak - lat 14. (przyboczny 66 HDO)
Mateusz "Keczub" Buczek - lat 14.
I ja... Grzegorz "Folko" Prochowski, 28-mio letni drużynowy 66 HDO.
Teraz tylko przegląd ekwipunku. Zgrzytanie zębami, gdy ktoś czegoś zapomniał. Mocniejsze zgrzytanie, gdy ktoś zapakował za dużo. Koniec końców jednak - co ma być to będzie. Zwyczajowa komenda "plecaki na plecy!" - i wyruszamy.
Droga przez jakiś czas biegnie w granicach miasta. Maszerujemy chodnikiem wzdłuż ulicy. Wkrótce chodniki się kończą. Dalej - już pobocze. Plecaki obciążają ramiona, jeszcze nie nawykłe do dźwigania obciążenia. Pokonujemy kolejne kilometry w upale, popijając wodą z manierek. Pierwsza "piątka" - krótka przerwa zarządzona w cieniu potężnych ciężarówek...
Krok za krokiem, zbliżamy się do granic Rzeszowa. Drogi stają się coraz węższe. Wkrótce asfalt zanika. Przed nami ubity szlak wiodący prosto na południe, w stronę lasu w pobliżu Hermanowej. Mapa ukazuje źródełko na skraju lasu. Potrzeba napełnienia manierek i opłukania twarzy w zimnej wodzie sprawia, że przyśpieszamy. Kiwamy głową okolicznym mieszkańcom. Odpowiadamy na pytania o to gdzie idziemy, wymieniamy uwagi. Rozmawiamy też między sobą. Z rzadka. Jest za gorąco. Ostatnia przerwa przed wmaszerowaniem w las ukazuje nam panoramę miasta, które zostawiamy za sobą. Leżący w oddali, u naszych stóp Rzeszów. Większość jest jednak zbyt zajęta, by podziwiać widoki. Krzaki dzikich malin przy drodze są zbyt kuszące. Miłosz leży na trawie...
W końcu - źródło. Piętnastominutowa przerwa. Przy źródełku rozmawiamy z pracownikami obsługi - naprawiają hydraulikę. Atmosfera przyjazna. Morale, osłabione upałem, znowu się podnosi. Płuczemy twarze, ramiona. Polewamy wodą głowy. Pijemy na zapas. Ulga jest wręcz namacalna. To co dobre, szybko się jednak kończy. Wstajemy ("plecaki na plecy!"), i ruszamy na południe. To, co miało być leśnym szlakiem według mapy, tak naprawdę jest przecinką przeciwpożarową. Z jednej strony, biegnie więc idealnie prosto. Z drugiej - leśne strumienie żłobiły naprawdę głębokie koryta. Ostro w dół, ostro w górę, pięć minut odpoczynku, kanapka, powtórzyć do skutku. Wychodzimy z lasu tylko po to, by przekonać się, by wyszliśmy w złym miejscu. Informuje nas o tym jeden z mieszkańców domów, obok których opuściliśmy las. Wcześniej jednak zaproponował nam zimną wodę ze swojej studni. Ludzie są wspaniali. Wracamy niewielki fragment trasy - po czym opuszczamy las po raz drugi, tym razem we właściwym miejscu.
Mija południe.
Ponownie asfalt. Droga łagodnie spływa w dół. Nie cieszy nas to zbytnio, bo mamy świadomość, że utraconą wysokość trzeba będzie odrobić. Nie byliśmy przygotowani jednak na to, co nastąpiło. Droga skręca - w niepożądanym przez nas kierunku. Kontynuujemy więc na przełaj, zagłębiając się w lasy. Idziemy na azymut, w generalnym południowo-wschodnim kierunku. Wkrótce natrafiamy na leśny szlak. Jest jeden kłopot. W początkowym odcinku wznosi się on pod morderczym kątem. Wspinaczka trwa dziesięć minut, ale znowu jesteśmy na tej wysokości co jeszcze dwie godziny wcześniej. To pierwszy, ale nie ostatni taki wysiłek na tej trasie. Później szlak wiedzie nas już bez niespodzianek aż do końca lasu. Tym razem - ubita polna droga. Słońce wysoko, temperatura najwyższa w ciągu dnia. Przy drodze widzimy dom. Witamy się grzecznie i pytamy o możliwość napełnienia manierek ze studni. Gospodarze nie odmawiają. Doradzają co do wyboru najlepszej trasy. Idziemy więc według ich wskazań. Schodzimy z głównej trasy i wkrótce znowu jesteśmy w niewielkim lasku. Mijamy zardzewiały krzyż z nazwiskami poległych w 1944 AK-owców. Wydaje się, że nikt już o nim nie pamięta. Trasa prowadzi w dół i nagle stajemy przed stodołą...
Budynek jak budynek - w remoncie. Dookoła pełno sprzętów budowlanych. Przywołuje nas człowiek, który okazuje się właścicielem obiektu. Po wypytaniu kim jesteśmy i dokąd idziemy - proponuje nam przerwę i gościnę. Korzystamy, bo i tak planowaliśmy dłuższy wypoczynek - a nasz gospodarz okazuje się w niepozornej stodole budować... Muzeum Wsi Podkarpackiej. Nie jest jeszcze gotowe, ale pełno tu już eksponatów i pamiątek z dawnych czasów. Zwiedzamy jeszcze nieotwarte muzeum. Zostajemy też poczęstowani herbatą. W dodatku zaoferowano nam możliwość kąpieli w pobliskim stawie. Z tej możliwości skwapliwie korzystamy
Po godzinie odświeżeni, ale też rozleniwieni, ruszamy dalej. Teraz oprócz gorąca jest też duszno. Wilgotność powietrza bardzo wzrosła. Po cichu liczę na deszcz... Ten nie nadchodzi. Przemy więc do przodu, na przekór pogodzie. Z polnych dróg wchodzimy z powrotem na asfalt. Kierowani wskazówkami naszego niedawnego gospodarza oraz wskazaniami mapy i kompasu zmierzamy w stronę Kąkolówki. Docieramy, ale dostrzegamy, że nasze cienie stają się coraz dłuższe. Nie pomaga też to, że Michał zgłasza problemy z odciskami, tempo marszu znacznie zwalnia. Skręcamy na Wyręby. Przed nami w oddali majaczy las. Jeszcze tylko napełnienie manierek w mijanym domu i schodzimy z trasy. Obozowisko rozbijamy na łące pod lasem. Przygotowujemy ognisko i podstawę pod kociołek.
Rozdzielamy zadania. Adi i Słony odchodzą w stronę pobliskich zabudowań, by przekonać się czy nie ma do wykonania jakichś gospodarskich prac, w zamian za które mogliby otrzymać nieco żywności. Śmigły, Samuel i Miłosz zbierają zapasy opału. Ja z Keczubem zagłębiamy się w las szukając drogi, która poprowadzi nas następnego dnia. Znajdujemy, ale nie sprawdzamy jej zbyt daleko. Robi się coraz ciemniej. Na podane przez krótkofalówki polecenie wracają Adi ze Słonym. Przynoszą jajka, nieco chleba. Dobre uzupełnienie naszych zabranych jeszcze z domu kanapek. Ciemności zapadają, gdy popijamy gorącą herbatę. Sen przerywa tylko natrętne bzyczenie komarów.
01.07.2012, około 09:00, gdzieś przed Wyrębami.
Budzi nas słońce. Szybko przyrządzamy jajecznicę, dojadamy resztki kanapek przegryzając czekoladą. Wkrótce wyruszamy zacierając ślady naszej obecności. Leśna droga, którą znaleźliśmy wczoraj okazuje się być bardzo krótka. Wkrótce znowu jesteśmy na asfalcie. Korzystając z tego odświeżamy nasze zapasy wody. Docieramy do Wyrębów.
Według mapy ma tu się zaczynać żółty szlak. Faktycznie, oznaczenia są widoczne. Ruszamy więc dobrym tempem. Tak jak wiele razy wcześniej i wiele razy później asfaltowa droga staje się coraz bardziej wąska. W końcu staje się droga gruntową. I znowu las. Oznaczenia szlaku kierują nas na wschód. Droga jest coraz węższa i wydaje się coraz rzadziej używana. W końcu zarasta zupełnie. Marsz do przodu staje się walką. Chwasty, krzewy porastają dawną leśną drogę szczelnie. Od czasu do czasu widzimy oznaczenia na drzewach potwierdzające, że to ciągle szlak, ale dlaczego jest aż tak opuszczony? Jest coraz gorzej. Na i tak trudnej trasie robi się stromo. Pniemy się pod górę. Kończą się zapasy wody w manierkach. Uruchamiamy rezerwy. Z plecaków wyciągamy dwie 1,5l butelki i przelewamy ich zawartość do manierek. Wreszcie - koniec! Las się kończy. Droga niknie wśród pól. W zasięgu wzroku ani żywej duszy. Bezchmurne niebo, bezlitosne słońce ale w końcu powiew wiatru na twarzy. Maszerujemy, wyczerpani przedzieraniem się przez opuszczony szlak. Droga jest wyraźna, ale długa. Za długa. Coś się nie zgadza. Kierunek geograficzny jest poprawny, tempo marszu też. Jednak ciągle nie widać ludzkich siedzib. Wspinamy się na kolejne niewielkie wzniesienie. Wzrok sięga daleko, ale jedyne co widzimy to pola. Kończy się nawet rezerwowa woda w manierkach. Robi się nieprzyjemnie. Awaryjnie uruchamiam trzymany na wszelki wypadek GPS. Także i on pokazuje, że jesteśmy we właściwym miejscu. A więc gdzie są ludzie? Wleczemy się krok za krokiem. Wyczerpanemu Erykowi od plecaka odpada śpiwór. Zarządzam przerwę. Adi i Miłosz decydują, że nie będą czekać. Uruchamiamy krótkofalówki i chłopaki ruszają szukać zabudowań. My czekamy 2-3 minuty. Potem podrywam resztę grupy. Pozostanie na szczycie wzgórza, w pełnym słońcu nie jest bezpieczne. Wleczemy się krok za krokiem. Co gorsza nie mamy kontaktu ze zwiadem, radio milczy.
Po kilkuset metrach rzucam okiem w lewo. Są! Zabudowania w dole. Ale gdzie Adi i Miłosz? Układamy znak patrolowy wskazujący w którym miejscu opuszczamy szlak i schodzimy trawiastą dróżką w dół stoku. W połowie drogi w dół odzywa się radio. To w końcu Adi. Z jakiegoś powodu kanał krótkofalówki uległ przestawieniu. Adi także dostrzegł te same zabudowania co ja i są, wraz z Miłoszem, już na dole. Zostawił Miłosza wypoczywającego w cieniu, i idzie w naszą stroną ze zdobytym zapasem wody. Co więcej mają dla nas niespodziankę.
Dwadzieścia minut później jesteśmy na miejscu niespodzianki. To niepozorny budynek w Łubnie. Tam otrzymaliśmy wodę. Dodatkowo gospodarze zainteresowali się skąd i dokąd idziemy, a gdy usłyszeli - zaoferowali nam prysznic z ogrodowego węża, ustawili stolik, przygotowali kanapki, herbatę, ciastka i wafelki. Zupełnie bezinteresownie. To była jedna z tych chwil, kiedy "Dziękuję" to za mało. Tak jakby po chrzcie ogniem móc zażyć ochłody w chłodnym źródle. Morale, jeszcze przed chwilą nie istniejące, znowu wzrosło. Wyruszamy więc dalej, zarówno głośno jak i po cichu dziękując za to, że tacy wspaniali ludzie istnieją.
Przed nami droga asfaltem. Kierunek Nozdrzec. W Nozdrzcu - długo wyczekiwana kąpiel w chłodnym Sanie oraz, po konsultacji z przybocznym - Adim - zaglądamy do niewielkiej knajpki. Z naszych niewielkich rezerw przeznaczonych na sytuacji kryzysowe wyciągamy kilka banknotów i kupujemy dla wszystkich ciepły posiłek i zimne napoje. Po nieszczęsnym żółtym szlaku uznajemy to za konieczne. Syci - ruszamy dalej. Kierunek - południe. Maszerujemy droga. Kierowcy machają, jest pozytywnie i wesoło. Zmrok zastaje nas w pobliżu niewielkiej miejscowości Niewistka. Tam znajdujemy niewielki, niezagospodarowany skrawek terenu nad Sanem i rozbijamy obozowisko. W celu zarobienia dodatkowego jedzenia do Niewistek wychodzą dwie grupy. Wracają z workiem ziemniaków, kanapkami ze świeżym wiejskim masłem i zestawem warzyw. Herbata znowu ogrzewa nas przed kolejną nocą pod rozgwieżdżonym podkarpackim niebem. O pierwszej w nocy budzi mnie szum wiatru. Ale skąd wiatr? Do tego chmury podświetlane wybuchami błyskawic! Chmury? Awaryjna pobudka. Rozkładamy płachty biwakowe. Po 15 minutach sprzęt już ukryty przed potencjalnym deszczem, tak jak i harcerze. Tylko że... Szybkie spojrzenie w górę i niebo znowu okazuje się być gwiaździste. Cokolwiek nadchodziło ze wschodu zatrzymało i rozwiało się nad Sanem. Odciągam Adiego na bok i pokazuje w górę. Daje mu chwilę, by zrozumiał o co mi chodzi. Gdy "zaskakuje" - widzę w świetle księżyca jak wykonuje modelowego facepalma. Trudno. Nie dzielimy się rewelacjami z harcerzami. Niech nocna przygoda trwa. Kończymy więc przygotowywanie obozowiska do "burzy" i już pod dachem - kładziemy się spać.
02.07.2012, 08:30, Niewistka
Wstajemy podjadając to, co zostało z wczorajszego wieczora. Skromnie. Kilka kanapek. Wyruszamy niedługo później. Schodzimy w końcu z głównej drogi i zmierzamy w górę Niewistek. Tam, na postoju Keczub odnajduje w plecaku zapomnianego śledzia w pomidorach zabranego jeszcze w domu, zaś my otrzymujemy możliwość zebrania owoców w sadzie. Efektem jest kapelusz pełen porzeczek i drugi - z wiśniami. Maliny nigdy nie dotrwały do momentu wrzucenia ich do kapelusza. Niedługo później Niewistka się kończą i wchodzimy w las. To przyjemny szlak. Jest jeszcze wcześnie, wieje lekki wiatr zaś drzewa dają cień. Szybko dochodzimy do Obarzymu. Tutaj - 10cio minutowy postój. Kilku chłopaków wyrusza, by napełnić manierki. Po chwili od domu, w kierunku którego poszli słychać, salwy śmiechu. Trafili na wesołą rodzinę . Po chwili z zapasem wody ruszamy dalej. Gramy w polityczne RPG. Każdy z chłopaków dostaje pod "rządy" kraj, z jego wadami i zaletami - i za zadanie ma osiągnąć wyznaczone w grze cele. Polityczne, gospodarcze lub militarne. Jakoś zwykle wybierają militarne. Na szlaku praktycznie wszystkie mijane osoby uśmiechają się do nas, machają czy zagadują. Rodzice pokazują nas dzieciom. Niektórzy dziwią się, że harcerstwo jeszcze działa. Gry RPG zabijają czas. Szybko docieramy do Dydni.
Tutaj po raz drugi naruszam rezerwy finansowe i każdy z nas dostaje duży jogurt. W międzyczasie grupy rozchodzą się w poszukiwaniu okazji na zarobienie jedzenia. Wkrótce Adi melduje przez radio, że zgodzono się nas ugościć. Uprzejma rodzina zaprasza nas do ogrodu, Pani częstuje wodą mineralną, gorącą herbatą, przygotowuje dla nas jajecznicę na kiełbasce i do tego wyposaża w całą reklamówkę jedzenia. Za to grupa z Keczubem i Śmigłym coś długo nie wraca. Kiedy w końcu się pokazują - z pustymi rękoma okazuje się, że trafili na Panią, która żywo zainteresowana historią marszu po prostu chciała się dowiedzieć jak najwięcej. Spędzili więc godzinę na rozmowach. Poczęstowano ich jednak zupą
Robi się już późno. Jest sporo po południu a leniuchowanie - chociaż przyjemne - kosztuje nas szanse dotarcia do celu na czas. Wyruszamy więc, tym razem celem jest Tyrawa Solna. W zeszłym roku przechodziliśmy tamtędy i Pani Sołtys zgodziła się udzielić nam noclegu w remizie. Czy uda się tym razem?
Marsz asfaltem męczy stopy, ale mamy dobre tempo. Syci i napojeni przystajemy z rzadka. Wkrótce jednak zostajemy okrzyknięci z jednego z mijanych domów. Mieszkający tam Pan pyta nas, czy nie chcemy przypadkiem herbaty lub czegoś do zjedzenia? Takim pytaniom na szlaku się nie odmawia. Tak więc kolejne pół godziny przerwy mija nam na zajadaniu się kanapkami z paprykarzem i popijaniu herbatą. Pan, który nas zaprosił, okazał się żołnierzem z Rzeszowa. Jakby tego było mało, jest to znajomy z pracy taty jednego z harcerzy drużyny. Świat jest jednak mały. Dziękujemy pięknie i już wkrótce idziemy dalej.
Najpierw pod górę, potem z góry... Kilometry uciekają spod stóp w rytmie odpalanych rakiet i zawieranych w RPG paktów. Ale nogi bolą coraz bardziej. Odciski, otarcia spowalniają nas coraz bardziej. W końcu każdy krok wiąże się z bólem. Docieramy do Mżygłodu. To Tyrawy niedaleko. Krótka przerwa, w ciszy. I dalszy marsz. Po przekraczaniu Sanu mijamy ośrodek wypoczynkowy, zza ogrodzenia ktoś pyta czy jesteśmy harcerzami. Gdy potwierdzamy słychać trzask migawek aparatów i coś o "polish scouts". Czujemy się trochę jak wymarły gatunek. Uśmiechamy się jednak ładnie, bo ludzie też dla nas są mili. Zagryzając z bólu zęby docieramy w końcu do remizy w Tyrawie Solnej. Wraz ze Słonym udaję się na poszukiwania Pani Sołtys. Nie ma jej w domu, ale wkrótce przyjeżdża. Zgadza się na nasz ponowny nocleg i w ten sposób pierwszą noc w podróży spędzamy pod dachem. W remizie na kuchni gazowej gotujemy kolację, przydają się zapasy otrzymane w Dydni. Gotuje Miłosz wraz ze Śmigłym. Jeszcze tylko zapasy na trawie i spalenie przez chłopaków resztek energii i... spać.
03.07.2012, 09:00, Tyrawa Solna
Po raz kolejny ambitny plan pobudki o czwartej i marszu we wczesnoporannym chłodzie spalił na panewce. Nic to. Jak zawsze zjadamy to, co jeszcze da się zjeść. Sprzątamy po sobie jak najdokładniej i wyruszamy. W międzyczasie okazuje się, że zaginął kompas. Spory problem, na szczęście Miłosz ma zapasowy. Zintegrowany z termometrem, więc od tej pory wiem jaką mamy temperaturę.
Przez około 4 kilometry przemierzamy asfaltowe drogi. W końcu w Hołuczkowie odbijamy w prawo i zagłębiamy się w las. Mieszkańcy ostrzegają, że to ciężka droga. Kiedyś podobno przejezdna - teraz przede wszystkim wspinaczka. Mimo wszystko przemy naprzód. Zdobywamy nieco jedzenia. Biały ser zjadamy od razu. Spory zapas ziemniaków przytraczam do plecaka. Słoik pełen tłustej domowej śmietany ląduje u Keczuba. Ruszamy naprzód. Wkrótce okazuje się, że mieszkańcy mieli rację. Szlak jest bardzo źle oznaczony. W labiryncie nowych i starych dróg leśnych powstałych przy wyrębie drzew szybko tracimy go z oczu. Od tej pory idziemy na azymut. Stromo w górę, pięciominutowe przerwy co pięć minut. Trzymamy kierunek na południe. Chcemy dojść do ruin zamku Sobień. Przełajowa wspinaczka kończy się, gdy napotykamy czerwony szlak. Równa droga biegnąca grzbietem wzgórza, na które właśnie się wspinaliśmy to coś czego do tej pory szukaliśmy. Dalej idziemy szlakiem. Zmęczeni, ale pewni swego, trasa delikatnie spływa w dół. Co może pójść źle? Wypijamy śmietanę - potężny ładunek kalorii wlewa w nas nowe siły. Naprzód przygodo! Znowu mamy dobre tempo, ale przychodzi czas na zejście ze szlaku i skręt w kierunku zamku. Według mapy - niebieski szlak powinien nam to umożliwić. I rzeczywiście - jest! Droga w dół męczy i tak obolałe stopy, gdy nagle skrzyżowanie ośmiu dróg - i po raz kolejny brak oznaczeń. Czyżby miała czekać nas powtórka z wydarzeń sprzed kilku godzin?
Niestety sprawdzają się moje najgorsze przeczucia. Wybrany na podstawie kierunku geograficznego szlak najpierw wiedzie ostro w dół, a potem w ogóle zanika. Znowu idziemy na przełaj, tym razem w dół. Może więc będzie łatwiej? I faktycznie jest - do czasu. Natrafiamy na porażająco głęboki i stromy brzeg strumienia. Chcąc nie chcąc schodzimy w dół, po czym wdrapujemy się w górę. Przerwa dla zebrania sił, wypijamy resztki wody... Ruszamy dalej. Po 50 metrach przychodzi załamanie. Strumień zakręca. Mapa nie jest dość dokładna, by ukazywać jego bieg. A w lesie nie widzimy dość dokładnie. Schodzimy i wspinamy się ponownie. Rezerwy energii w organizmach są na wyczerpaniu. Co gorsza przed nami piętrzy się teraz wzniesienie, którego tam miało nie być! Idziemy pod górę przez około 1-2 kilometry, gdy nagle wchodzimy na niebieski szlak. Tak po prostu. Widoczne są ślady wycinki drzew, więc może jego przebieg się zmienił? Nasza grupowa opinia na temat osoby malującej szlaki, a nie przedstawiającej uaktualnienia tego nawet na tablicach poglądowych u podnóża góry jest wysoce dla tej osoby niekorzystna. Stąd jest już łatwo. Jak na skrzydłach szlakiem schodzimy w dół. Jedna krótka przerwa i po chwili jesteśmy na dole. Ku mojemu zaskoczeniu u podnóża funkcjonuje nowo otwarty bar dla podróżnych. Dla podniesienia morale każdy dostaje loda i Coca-Colę w puszce. Niebiosa świadkiem jak bardzo tego potrzebowaliśmy. Ta krótka chwila wytchnienia pozwala nam zebrać siły. Wchodzimy na teren zamku. Wypoczywamy tam przez ponad godzinę zabijając czas RPGami, podziwiając widoki i rozmawiając z turystami. Na zamku Miłosz składa też Przyrzeczenie Harcerskie.
Wyruszamy przed siebie, gdy już się zmierzcha. Początkowo planujemy maszerować po zmroku i zanocować w okolicy Myczkowiec pod gołym niebem, do głowy wpada mi jednak inny pomysł.
Nieopodal zamku Sobień, w miejscowości Monasterzec działa jedna z najładniejszych szkół w jakich byłem. Stary budynek, z drewnianymi podłogami. W każdym calu zadbany i dostosowany dla wygody dzieci. Zadbano w nim nawet o takie detale jak to, by bardzo wygodne miękkie krzesła w jadalni miały nogi od dołu oklejone kawałkami filcu - by nie szurały głośno. Budynek ma swoją historię, która mogłaby być miejscem na osobną opowieść. W szkole tej nasza drużyna miała odbyć zimowisko. Nie doszło to niestety do skutku, jednak zapamiętałem Panią Dyrektor jako bardzo miłą osobę. Może zgodzi się nas przenocować? Jeśli odmówi lub jej nie zastaniemy - nocleg pod gołym niebem nie jest zły, ale szkoła ma prysznice.
Pani dyrektor pozwala nam przenocować. Super. Szybko wyjaśniam zasady zachowania w szkole. Chłopcy zwyczajowo rozchodzą się po okolicy zapracować na jedzenie. Wracają wkrótce ze sporą ilością jajek, warzyw i białym serem. Tego wieczoru kolacja to uczta. Grzanki jajeczne z patelni z pomidorem i sałatą. Kanapki z białym serem i warzywami. Morze herbaty. Jako, że to ostatnia noc naszej wyprawy rozmowy trwają do późna. Ja z Adim dyskutujemy sprawy drużyny. Reszta się bawi. Gdy spoglądamy na zegarek jest już po północy. Część z nas kładzie się spać. Adi, Keczub i Słony decydują, że spędzą noc na rozmowach, a obudzą nas o czwartej rano. Nie jestem z tego zbyt zadowolony, ale pozwalam się przekonać. Sami poniosą efekty swoich działań. To też nauka.
04.07.2012, 04:00, Monasterzec
Zgodnie z zapowiedzią zostajemy obudzeni o czwartej. Śniadanie już przygotowane. Po ledwie kilku godzinach snu jestem zły z pobudki i robię Adiemu wymówki, że głupio zrobili nie śpiąc i teraz z ich winy prawdopodobnie nie dojdziemy na miejsce. Od razu żałuję, bo teraz z kolei Adi łapie doła, a przecież nie o to chodziło. Relacje między wszystkimi uczestnikami marszu potrafią być napięte w sytuacjach skrajnego wyczerpania, jednak jest mi tak niewymownie przykro patrząc na przygnębionego teraz Adiego, że zrobiłbym wszystko by cofnąć niepotrzebne słowa.
Ostatecznie wyruszamy po posprzątaniu budynku. Nastroje nieco grobowe. Wiedza, że to z mojej winy wcale nie pomaga. Na szczęście słońce wkrótce poprawia humory. Jeszcze nie jest tak gorące...
Idziemy bardzo szybko. Z jednej strony świadomość bliskości celu, z drugiej poranny chłód poprawiają tempo marszu. Po jakimś czasie schodzimy z głównej trasy i polami kierujemy się na wioskę Jankowce. W ten sposób omijamy Lesko. Kawałek asfaltowej drogi i znowu pola. Wkrótce docieramy do Drogi Krajowej nr 84. Wychodzimy na nią nieopodal słynnego Kamienia Leskiego przy którym zarządzam 15 minut przerwy na odpoczynek - lub jedzenie malin, do wyboru. Po porannych żalach nie ma już śladu. Temperatura za to wzrosła do zwykłego, nieznośnego poziomu. Gdy w końcu wyruszamy - skręcamy na zielony szlak, będący skrótem do Myczkowiec. To najlepiej oznaczony szlak na trasie i droga nim to czysta przyjemność. Stopy pulsują nieprzerwanym bólem, ale droga ciągle przed nami. Faktycznie - szybko docieramy do Myczkowiec, zatrzymując się tylko kilkukrotnie, głównie na poziomki i w celu napełnienia wody. Tam w ośrodku Caritas panie kucharki częstują nas dwudaniowym obiadem z potężnym rabatem. Najadamy się ile tylko się da, nawet manierki napełniamy kompotem. Jest przepyszny, zwłaszcza po dodaniu do niego kilku listków mięty. W międzyczasie mija południe.
Świadomi mijającego czasu (już dziś musimy wrócić!) ruszamy dalej. Jednak zaledwie po 300 metrach przerwa. Nie damy rady iść dalej. Taki obiad domaga się odleżenia. Pół godziny spędzamy na lekkiej drzemce przy platformie widokowej z widokiem na zaporę i widoczne za nią harcerskie Berdo. W końcu jednak ponownie ruszamy.
Droga brukowana "kocimi łbami" to morderstwo dla stóp, nawet takich jak nasze - wojskowych z grubymi podeszwami. Idziemy bardzo powoli, dopiero gdy wracamy na asfalt widocznie przyśpieszamy. Przekraczamy zaporę myczkowiecką i zmierzamy w kierunku bazy na Berdzie. Planujemy zdobyć jakąś flagę, ale nie dajemy sobie na to zbyt wielkich szans, jako godzina to zaledwie 13. Faktycznie, harcerska baza Berdo tętni życiem. Próby zdobycia flagi skazane są na niepowodzenia. Wszędzie widać harcerzy. Meldujemy się druhnie Katarzynie Zgódko prosząc o wskazanie najkrótszej drogi w kierunku Soliny. Zostajemy skierowani na czerwony szlak. Otrzymujemy też garnek kompotu, który z chęcią opróżniamy. Musimy się jednak śpieszyć. Do odjazdu autobusu zostały niecałe dwie godziny.
Czerwony szlak którym idziemy przetykany jest powalonymi drzewami. Omijanie pochłania drogocenny czas. Przechodzenie nad nimi nie zawsze jest możliwe. Smigły i Keczub tracą tempo - odciski bolą za bardzo. Mimo wszystko to ostatni zryw. Proszę, by postarali się jak mogą. Jakoś dają radę. Gdy wychodzimy z lasu zaczyna się gwałtowna burza. Ulewa schładza powietrze. Większość z nas nie przejmuje się zakładaniem odzieży przeciwdeszczowej. Deszcz jest ciepły i przyjemny. Wkrótce schodzimy z łąk i zagłębiamy się między budynkami. To już Solina.
Do autobusu - 20 minut... Czas na zdjęcie na zaporze. Niestety nie popływamy.
Dotarliśmy. Na styk, szaleńczym tempem na ostatku trasy. Mimo wszystko po raz kolejny udowodniliśmy sobie, że potrafimy. Ludziom na trasie - że harcerze ciągle są i działają. Czy było warto nabawić się odcisków, bólu, wylania litów potu?
Tak, było warto. Bo ta wyprawa to esencja harcerstwa, którego doświadczyliśmy całymi sobą.
Grzegorz Prochowski, HO, 66 Harcerska Drużyna Obroonna "KaTet", www.katet.pl
Założeniem marszu jest, że idziemy bez funduszy. Zapracowujemy na nasze jedzenie, sami budujemy schronienia do spania lub korzystamy z gościnności ludzi.
Maszerując - idziemy w mundurach. Po pierwsze - dla bezpieczeństwa. Po drugie - by pokazać wszystkim, że harcerze ciągle są i działają. Bo częścią bycia harcerzem jest też duma z tego właśnie munduru. Nie możemy oczekiwać wielu nowych rekrutów, wsparcia społeczeństwa jeśli zapomni ono o tym, że działamy lub będzie widziało nas tylko od wielkiego święta na paradach.
***
Oto galeria zdjęciowa - część zdjęć z podpisami - jak poproszono mnie przy poprzedniej edycji
***
30.06.2012, 06:00, Gdzieś w centrum Rzeszowa...
Budzik bezlitośnie przerywa sen. Za oknem już jasno. Ostatnie przeciągniecie się w łóżku. Ostatnia myśl "a może tak jeszcze pięć minut...", a potem napływ adrenaliny sprawia, że wyskakuję z łóżka jak sprężyna. To już dziś, tak po prostu i zwyczajnie - zacznie się Drugi Marsz Hardkora. Dyskusje z rodzicami, przygotowanie harcerzy i teraz wreszcie w najbliższych dniach okaże się czy jesteśmy dość wytrwali, czy też może zawrócimy przed dotarciem do celu.
Spakowany, niewielki plecak leży przy łóżku. Czeka jeszcze na załadowanie zestawu kanapek. Porwany zza szafy Kij Wędrowca (bo przecież nie Laska Skautowa, ta jak każdy wie ma 160 cm ), towarzyszący mi na tej wędrówce w zeszłym roku dobrze leży w dłoni. Jestem gotowy, jedziemy na miejsce zbiórki.
Parking przy kąpielisku Żwirownia w Rzeszowie tonie w słońcu. Mimo wczesnej pory temperatura pnie się gwałtownie w górę. Na miejscu czekają już harcerze.
Miłosz Rejman - lat 12.
Michał "Śmigły" Śmigas - lat 13.
Samuel Błaszków - lat 13.
Eryk "Słony" Solon - lat 14.
Adrian Ślęzak - lat 14. (przyboczny 66 HDO)
Mateusz "Keczub" Buczek - lat 14.
I ja... Grzegorz "Folko" Prochowski, 28-mio letni drużynowy 66 HDO.
Teraz tylko przegląd ekwipunku. Zgrzytanie zębami, gdy ktoś czegoś zapomniał. Mocniejsze zgrzytanie, gdy ktoś zapakował za dużo. Koniec końców jednak - co ma być to będzie. Zwyczajowa komenda "plecaki na plecy!" - i wyruszamy.
Droga przez jakiś czas biegnie w granicach miasta. Maszerujemy chodnikiem wzdłuż ulicy. Wkrótce chodniki się kończą. Dalej - już pobocze. Plecaki obciążają ramiona, jeszcze nie nawykłe do dźwigania obciążenia. Pokonujemy kolejne kilometry w upale, popijając wodą z manierek. Pierwsza "piątka" - krótka przerwa zarządzona w cieniu potężnych ciężarówek...
Krok za krokiem, zbliżamy się do granic Rzeszowa. Drogi stają się coraz węższe. Wkrótce asfalt zanika. Przed nami ubity szlak wiodący prosto na południe, w stronę lasu w pobliżu Hermanowej. Mapa ukazuje źródełko na skraju lasu. Potrzeba napełnienia manierek i opłukania twarzy w zimnej wodzie sprawia, że przyśpieszamy. Kiwamy głową okolicznym mieszkańcom. Odpowiadamy na pytania o to gdzie idziemy, wymieniamy uwagi. Rozmawiamy też między sobą. Z rzadka. Jest za gorąco. Ostatnia przerwa przed wmaszerowaniem w las ukazuje nam panoramę miasta, które zostawiamy za sobą. Leżący w oddali, u naszych stóp Rzeszów. Większość jest jednak zbyt zajęta, by podziwiać widoki. Krzaki dzikich malin przy drodze są zbyt kuszące. Miłosz leży na trawie...
W końcu - źródło. Piętnastominutowa przerwa. Przy źródełku rozmawiamy z pracownikami obsługi - naprawiają hydraulikę. Atmosfera przyjazna. Morale, osłabione upałem, znowu się podnosi. Płuczemy twarze, ramiona. Polewamy wodą głowy. Pijemy na zapas. Ulga jest wręcz namacalna. To co dobre, szybko się jednak kończy. Wstajemy ("plecaki na plecy!"), i ruszamy na południe. To, co miało być leśnym szlakiem według mapy, tak naprawdę jest przecinką przeciwpożarową. Z jednej strony, biegnie więc idealnie prosto. Z drugiej - leśne strumienie żłobiły naprawdę głębokie koryta. Ostro w dół, ostro w górę, pięć minut odpoczynku, kanapka, powtórzyć do skutku. Wychodzimy z lasu tylko po to, by przekonać się, by wyszliśmy w złym miejscu. Informuje nas o tym jeden z mieszkańców domów, obok których opuściliśmy las. Wcześniej jednak zaproponował nam zimną wodę ze swojej studni. Ludzie są wspaniali. Wracamy niewielki fragment trasy - po czym opuszczamy las po raz drugi, tym razem we właściwym miejscu.
Mija południe.
Ponownie asfalt. Droga łagodnie spływa w dół. Nie cieszy nas to zbytnio, bo mamy świadomość, że utraconą wysokość trzeba będzie odrobić. Nie byliśmy przygotowani jednak na to, co nastąpiło. Droga skręca - w niepożądanym przez nas kierunku. Kontynuujemy więc na przełaj, zagłębiając się w lasy. Idziemy na azymut, w generalnym południowo-wschodnim kierunku. Wkrótce natrafiamy na leśny szlak. Jest jeden kłopot. W początkowym odcinku wznosi się on pod morderczym kątem. Wspinaczka trwa dziesięć minut, ale znowu jesteśmy na tej wysokości co jeszcze dwie godziny wcześniej. To pierwszy, ale nie ostatni taki wysiłek na tej trasie. Później szlak wiedzie nas już bez niespodzianek aż do końca lasu. Tym razem - ubita polna droga. Słońce wysoko, temperatura najwyższa w ciągu dnia. Przy drodze widzimy dom. Witamy się grzecznie i pytamy o możliwość napełnienia manierek ze studni. Gospodarze nie odmawiają. Doradzają co do wyboru najlepszej trasy. Idziemy więc według ich wskazań. Schodzimy z głównej trasy i wkrótce znowu jesteśmy w niewielkim lasku. Mijamy zardzewiały krzyż z nazwiskami poległych w 1944 AK-owców. Wydaje się, że nikt już o nim nie pamięta. Trasa prowadzi w dół i nagle stajemy przed stodołą...
Budynek jak budynek - w remoncie. Dookoła pełno sprzętów budowlanych. Przywołuje nas człowiek, który okazuje się właścicielem obiektu. Po wypytaniu kim jesteśmy i dokąd idziemy - proponuje nam przerwę i gościnę. Korzystamy, bo i tak planowaliśmy dłuższy wypoczynek - a nasz gospodarz okazuje się w niepozornej stodole budować... Muzeum Wsi Podkarpackiej. Nie jest jeszcze gotowe, ale pełno tu już eksponatów i pamiątek z dawnych czasów. Zwiedzamy jeszcze nieotwarte muzeum. Zostajemy też poczęstowani herbatą. W dodatku zaoferowano nam możliwość kąpieli w pobliskim stawie. Z tej możliwości skwapliwie korzystamy
Po godzinie odświeżeni, ale też rozleniwieni, ruszamy dalej. Teraz oprócz gorąca jest też duszno. Wilgotność powietrza bardzo wzrosła. Po cichu liczę na deszcz... Ten nie nadchodzi. Przemy więc do przodu, na przekór pogodzie. Z polnych dróg wchodzimy z powrotem na asfalt. Kierowani wskazówkami naszego niedawnego gospodarza oraz wskazaniami mapy i kompasu zmierzamy w stronę Kąkolówki. Docieramy, ale dostrzegamy, że nasze cienie stają się coraz dłuższe. Nie pomaga też to, że Michał zgłasza problemy z odciskami, tempo marszu znacznie zwalnia. Skręcamy na Wyręby. Przed nami w oddali majaczy las. Jeszcze tylko napełnienie manierek w mijanym domu i schodzimy z trasy. Obozowisko rozbijamy na łące pod lasem. Przygotowujemy ognisko i podstawę pod kociołek.
Rozdzielamy zadania. Adi i Słony odchodzą w stronę pobliskich zabudowań, by przekonać się czy nie ma do wykonania jakichś gospodarskich prac, w zamian za które mogliby otrzymać nieco żywności. Śmigły, Samuel i Miłosz zbierają zapasy opału. Ja z Keczubem zagłębiamy się w las szukając drogi, która poprowadzi nas następnego dnia. Znajdujemy, ale nie sprawdzamy jej zbyt daleko. Robi się coraz ciemniej. Na podane przez krótkofalówki polecenie wracają Adi ze Słonym. Przynoszą jajka, nieco chleba. Dobre uzupełnienie naszych zabranych jeszcze z domu kanapek. Ciemności zapadają, gdy popijamy gorącą herbatę. Sen przerywa tylko natrętne bzyczenie komarów.
01.07.2012, około 09:00, gdzieś przed Wyrębami.
Budzi nas słońce. Szybko przyrządzamy jajecznicę, dojadamy resztki kanapek przegryzając czekoladą. Wkrótce wyruszamy zacierając ślady naszej obecności. Leśna droga, którą znaleźliśmy wczoraj okazuje się być bardzo krótka. Wkrótce znowu jesteśmy na asfalcie. Korzystając z tego odświeżamy nasze zapasy wody. Docieramy do Wyrębów.
Według mapy ma tu się zaczynać żółty szlak. Faktycznie, oznaczenia są widoczne. Ruszamy więc dobrym tempem. Tak jak wiele razy wcześniej i wiele razy później asfaltowa droga staje się coraz bardziej wąska. W końcu staje się droga gruntową. I znowu las. Oznaczenia szlaku kierują nas na wschód. Droga jest coraz węższa i wydaje się coraz rzadziej używana. W końcu zarasta zupełnie. Marsz do przodu staje się walką. Chwasty, krzewy porastają dawną leśną drogę szczelnie. Od czasu do czasu widzimy oznaczenia na drzewach potwierdzające, że to ciągle szlak, ale dlaczego jest aż tak opuszczony? Jest coraz gorzej. Na i tak trudnej trasie robi się stromo. Pniemy się pod górę. Kończą się zapasy wody w manierkach. Uruchamiamy rezerwy. Z plecaków wyciągamy dwie 1,5l butelki i przelewamy ich zawartość do manierek. Wreszcie - koniec! Las się kończy. Droga niknie wśród pól. W zasięgu wzroku ani żywej duszy. Bezchmurne niebo, bezlitosne słońce ale w końcu powiew wiatru na twarzy. Maszerujemy, wyczerpani przedzieraniem się przez opuszczony szlak. Droga jest wyraźna, ale długa. Za długa. Coś się nie zgadza. Kierunek geograficzny jest poprawny, tempo marszu też. Jednak ciągle nie widać ludzkich siedzib. Wspinamy się na kolejne niewielkie wzniesienie. Wzrok sięga daleko, ale jedyne co widzimy to pola. Kończy się nawet rezerwowa woda w manierkach. Robi się nieprzyjemnie. Awaryjnie uruchamiam trzymany na wszelki wypadek GPS. Także i on pokazuje, że jesteśmy we właściwym miejscu. A więc gdzie są ludzie? Wleczemy się krok za krokiem. Wyczerpanemu Erykowi od plecaka odpada śpiwór. Zarządzam przerwę. Adi i Miłosz decydują, że nie będą czekać. Uruchamiamy krótkofalówki i chłopaki ruszają szukać zabudowań. My czekamy 2-3 minuty. Potem podrywam resztę grupy. Pozostanie na szczycie wzgórza, w pełnym słońcu nie jest bezpieczne. Wleczemy się krok za krokiem. Co gorsza nie mamy kontaktu ze zwiadem, radio milczy.
Po kilkuset metrach rzucam okiem w lewo. Są! Zabudowania w dole. Ale gdzie Adi i Miłosz? Układamy znak patrolowy wskazujący w którym miejscu opuszczamy szlak i schodzimy trawiastą dróżką w dół stoku. W połowie drogi w dół odzywa się radio. To w końcu Adi. Z jakiegoś powodu kanał krótkofalówki uległ przestawieniu. Adi także dostrzegł te same zabudowania co ja i są, wraz z Miłoszem, już na dole. Zostawił Miłosza wypoczywającego w cieniu, i idzie w naszą stroną ze zdobytym zapasem wody. Co więcej mają dla nas niespodziankę.
Dwadzieścia minut później jesteśmy na miejscu niespodzianki. To niepozorny budynek w Łubnie. Tam otrzymaliśmy wodę. Dodatkowo gospodarze zainteresowali się skąd i dokąd idziemy, a gdy usłyszeli - zaoferowali nam prysznic z ogrodowego węża, ustawili stolik, przygotowali kanapki, herbatę, ciastka i wafelki. Zupełnie bezinteresownie. To była jedna z tych chwil, kiedy "Dziękuję" to za mało. Tak jakby po chrzcie ogniem móc zażyć ochłody w chłodnym źródle. Morale, jeszcze przed chwilą nie istniejące, znowu wzrosło. Wyruszamy więc dalej, zarówno głośno jak i po cichu dziękując za to, że tacy wspaniali ludzie istnieją.
Przed nami droga asfaltem. Kierunek Nozdrzec. W Nozdrzcu - długo wyczekiwana kąpiel w chłodnym Sanie oraz, po konsultacji z przybocznym - Adim - zaglądamy do niewielkiej knajpki. Z naszych niewielkich rezerw przeznaczonych na sytuacji kryzysowe wyciągamy kilka banknotów i kupujemy dla wszystkich ciepły posiłek i zimne napoje. Po nieszczęsnym żółtym szlaku uznajemy to za konieczne. Syci - ruszamy dalej. Kierunek - południe. Maszerujemy droga. Kierowcy machają, jest pozytywnie i wesoło. Zmrok zastaje nas w pobliżu niewielkiej miejscowości Niewistka. Tam znajdujemy niewielki, niezagospodarowany skrawek terenu nad Sanem i rozbijamy obozowisko. W celu zarobienia dodatkowego jedzenia do Niewistek wychodzą dwie grupy. Wracają z workiem ziemniaków, kanapkami ze świeżym wiejskim masłem i zestawem warzyw. Herbata znowu ogrzewa nas przed kolejną nocą pod rozgwieżdżonym podkarpackim niebem. O pierwszej w nocy budzi mnie szum wiatru. Ale skąd wiatr? Do tego chmury podświetlane wybuchami błyskawic! Chmury? Awaryjna pobudka. Rozkładamy płachty biwakowe. Po 15 minutach sprzęt już ukryty przed potencjalnym deszczem, tak jak i harcerze. Tylko że... Szybkie spojrzenie w górę i niebo znowu okazuje się być gwiaździste. Cokolwiek nadchodziło ze wschodu zatrzymało i rozwiało się nad Sanem. Odciągam Adiego na bok i pokazuje w górę. Daje mu chwilę, by zrozumiał o co mi chodzi. Gdy "zaskakuje" - widzę w świetle księżyca jak wykonuje modelowego facepalma. Trudno. Nie dzielimy się rewelacjami z harcerzami. Niech nocna przygoda trwa. Kończymy więc przygotowywanie obozowiska do "burzy" i już pod dachem - kładziemy się spać.
02.07.2012, 08:30, Niewistka
Wstajemy podjadając to, co zostało z wczorajszego wieczora. Skromnie. Kilka kanapek. Wyruszamy niedługo później. Schodzimy w końcu z głównej drogi i zmierzamy w górę Niewistek. Tam, na postoju Keczub odnajduje w plecaku zapomnianego śledzia w pomidorach zabranego jeszcze w domu, zaś my otrzymujemy możliwość zebrania owoców w sadzie. Efektem jest kapelusz pełen porzeczek i drugi - z wiśniami. Maliny nigdy nie dotrwały do momentu wrzucenia ich do kapelusza. Niedługo później Niewistka się kończą i wchodzimy w las. To przyjemny szlak. Jest jeszcze wcześnie, wieje lekki wiatr zaś drzewa dają cień. Szybko dochodzimy do Obarzymu. Tutaj - 10cio minutowy postój. Kilku chłopaków wyrusza, by napełnić manierki. Po chwili od domu, w kierunku którego poszli słychać, salwy śmiechu. Trafili na wesołą rodzinę . Po chwili z zapasem wody ruszamy dalej. Gramy w polityczne RPG. Każdy z chłopaków dostaje pod "rządy" kraj, z jego wadami i zaletami - i za zadanie ma osiągnąć wyznaczone w grze cele. Polityczne, gospodarcze lub militarne. Jakoś zwykle wybierają militarne. Na szlaku praktycznie wszystkie mijane osoby uśmiechają się do nas, machają czy zagadują. Rodzice pokazują nas dzieciom. Niektórzy dziwią się, że harcerstwo jeszcze działa. Gry RPG zabijają czas. Szybko docieramy do Dydni.
Tutaj po raz drugi naruszam rezerwy finansowe i każdy z nas dostaje duży jogurt. W międzyczasie grupy rozchodzą się w poszukiwaniu okazji na zarobienie jedzenia. Wkrótce Adi melduje przez radio, że zgodzono się nas ugościć. Uprzejma rodzina zaprasza nas do ogrodu, Pani częstuje wodą mineralną, gorącą herbatą, przygotowuje dla nas jajecznicę na kiełbasce i do tego wyposaża w całą reklamówkę jedzenia. Za to grupa z Keczubem i Śmigłym coś długo nie wraca. Kiedy w końcu się pokazują - z pustymi rękoma okazuje się, że trafili na Panią, która żywo zainteresowana historią marszu po prostu chciała się dowiedzieć jak najwięcej. Spędzili więc godzinę na rozmowach. Poczęstowano ich jednak zupą
Robi się już późno. Jest sporo po południu a leniuchowanie - chociaż przyjemne - kosztuje nas szanse dotarcia do celu na czas. Wyruszamy więc, tym razem celem jest Tyrawa Solna. W zeszłym roku przechodziliśmy tamtędy i Pani Sołtys zgodziła się udzielić nam noclegu w remizie. Czy uda się tym razem?
Marsz asfaltem męczy stopy, ale mamy dobre tempo. Syci i napojeni przystajemy z rzadka. Wkrótce jednak zostajemy okrzyknięci z jednego z mijanych domów. Mieszkający tam Pan pyta nas, czy nie chcemy przypadkiem herbaty lub czegoś do zjedzenia? Takim pytaniom na szlaku się nie odmawia. Tak więc kolejne pół godziny przerwy mija nam na zajadaniu się kanapkami z paprykarzem i popijaniu herbatą. Pan, który nas zaprosił, okazał się żołnierzem z Rzeszowa. Jakby tego było mało, jest to znajomy z pracy taty jednego z harcerzy drużyny. Świat jest jednak mały. Dziękujemy pięknie i już wkrótce idziemy dalej.
Najpierw pod górę, potem z góry... Kilometry uciekają spod stóp w rytmie odpalanych rakiet i zawieranych w RPG paktów. Ale nogi bolą coraz bardziej. Odciski, otarcia spowalniają nas coraz bardziej. W końcu każdy krok wiąże się z bólem. Docieramy do Mżygłodu. To Tyrawy niedaleko. Krótka przerwa, w ciszy. I dalszy marsz. Po przekraczaniu Sanu mijamy ośrodek wypoczynkowy, zza ogrodzenia ktoś pyta czy jesteśmy harcerzami. Gdy potwierdzamy słychać trzask migawek aparatów i coś o "polish scouts". Czujemy się trochę jak wymarły gatunek. Uśmiechamy się jednak ładnie, bo ludzie też dla nas są mili. Zagryzając z bólu zęby docieramy w końcu do remizy w Tyrawie Solnej. Wraz ze Słonym udaję się na poszukiwania Pani Sołtys. Nie ma jej w domu, ale wkrótce przyjeżdża. Zgadza się na nasz ponowny nocleg i w ten sposób pierwszą noc w podróży spędzamy pod dachem. W remizie na kuchni gazowej gotujemy kolację, przydają się zapasy otrzymane w Dydni. Gotuje Miłosz wraz ze Śmigłym. Jeszcze tylko zapasy na trawie i spalenie przez chłopaków resztek energii i... spać.
03.07.2012, 09:00, Tyrawa Solna
Po raz kolejny ambitny plan pobudki o czwartej i marszu we wczesnoporannym chłodzie spalił na panewce. Nic to. Jak zawsze zjadamy to, co jeszcze da się zjeść. Sprzątamy po sobie jak najdokładniej i wyruszamy. W międzyczasie okazuje się, że zaginął kompas. Spory problem, na szczęście Miłosz ma zapasowy. Zintegrowany z termometrem, więc od tej pory wiem jaką mamy temperaturę.
Przez około 4 kilometry przemierzamy asfaltowe drogi. W końcu w Hołuczkowie odbijamy w prawo i zagłębiamy się w las. Mieszkańcy ostrzegają, że to ciężka droga. Kiedyś podobno przejezdna - teraz przede wszystkim wspinaczka. Mimo wszystko przemy naprzód. Zdobywamy nieco jedzenia. Biały ser zjadamy od razu. Spory zapas ziemniaków przytraczam do plecaka. Słoik pełen tłustej domowej śmietany ląduje u Keczuba. Ruszamy naprzód. Wkrótce okazuje się, że mieszkańcy mieli rację. Szlak jest bardzo źle oznaczony. W labiryncie nowych i starych dróg leśnych powstałych przy wyrębie drzew szybko tracimy go z oczu. Od tej pory idziemy na azymut. Stromo w górę, pięciominutowe przerwy co pięć minut. Trzymamy kierunek na południe. Chcemy dojść do ruin zamku Sobień. Przełajowa wspinaczka kończy się, gdy napotykamy czerwony szlak. Równa droga biegnąca grzbietem wzgórza, na które właśnie się wspinaliśmy to coś czego do tej pory szukaliśmy. Dalej idziemy szlakiem. Zmęczeni, ale pewni swego, trasa delikatnie spływa w dół. Co może pójść źle? Wypijamy śmietanę - potężny ładunek kalorii wlewa w nas nowe siły. Naprzód przygodo! Znowu mamy dobre tempo, ale przychodzi czas na zejście ze szlaku i skręt w kierunku zamku. Według mapy - niebieski szlak powinien nam to umożliwić. I rzeczywiście - jest! Droga w dół męczy i tak obolałe stopy, gdy nagle skrzyżowanie ośmiu dróg - i po raz kolejny brak oznaczeń. Czyżby miała czekać nas powtórka z wydarzeń sprzed kilku godzin?
Niestety sprawdzają się moje najgorsze przeczucia. Wybrany na podstawie kierunku geograficznego szlak najpierw wiedzie ostro w dół, a potem w ogóle zanika. Znowu idziemy na przełaj, tym razem w dół. Może więc będzie łatwiej? I faktycznie jest - do czasu. Natrafiamy na porażająco głęboki i stromy brzeg strumienia. Chcąc nie chcąc schodzimy w dół, po czym wdrapujemy się w górę. Przerwa dla zebrania sił, wypijamy resztki wody... Ruszamy dalej. Po 50 metrach przychodzi załamanie. Strumień zakręca. Mapa nie jest dość dokładna, by ukazywać jego bieg. A w lesie nie widzimy dość dokładnie. Schodzimy i wspinamy się ponownie. Rezerwy energii w organizmach są na wyczerpaniu. Co gorsza przed nami piętrzy się teraz wzniesienie, którego tam miało nie być! Idziemy pod górę przez około 1-2 kilometry, gdy nagle wchodzimy na niebieski szlak. Tak po prostu. Widoczne są ślady wycinki drzew, więc może jego przebieg się zmienił? Nasza grupowa opinia na temat osoby malującej szlaki, a nie przedstawiającej uaktualnienia tego nawet na tablicach poglądowych u podnóża góry jest wysoce dla tej osoby niekorzystna. Stąd jest już łatwo. Jak na skrzydłach szlakiem schodzimy w dół. Jedna krótka przerwa i po chwili jesteśmy na dole. Ku mojemu zaskoczeniu u podnóża funkcjonuje nowo otwarty bar dla podróżnych. Dla podniesienia morale każdy dostaje loda i Coca-Colę w puszce. Niebiosa świadkiem jak bardzo tego potrzebowaliśmy. Ta krótka chwila wytchnienia pozwala nam zebrać siły. Wchodzimy na teren zamku. Wypoczywamy tam przez ponad godzinę zabijając czas RPGami, podziwiając widoki i rozmawiając z turystami. Na zamku Miłosz składa też Przyrzeczenie Harcerskie.
Wyruszamy przed siebie, gdy już się zmierzcha. Początkowo planujemy maszerować po zmroku i zanocować w okolicy Myczkowiec pod gołym niebem, do głowy wpada mi jednak inny pomysł.
Nieopodal zamku Sobień, w miejscowości Monasterzec działa jedna z najładniejszych szkół w jakich byłem. Stary budynek, z drewnianymi podłogami. W każdym calu zadbany i dostosowany dla wygody dzieci. Zadbano w nim nawet o takie detale jak to, by bardzo wygodne miękkie krzesła w jadalni miały nogi od dołu oklejone kawałkami filcu - by nie szurały głośno. Budynek ma swoją historię, która mogłaby być miejscem na osobną opowieść. W szkole tej nasza drużyna miała odbyć zimowisko. Nie doszło to niestety do skutku, jednak zapamiętałem Panią Dyrektor jako bardzo miłą osobę. Może zgodzi się nas przenocować? Jeśli odmówi lub jej nie zastaniemy - nocleg pod gołym niebem nie jest zły, ale szkoła ma prysznice.
Pani dyrektor pozwala nam przenocować. Super. Szybko wyjaśniam zasady zachowania w szkole. Chłopcy zwyczajowo rozchodzą się po okolicy zapracować na jedzenie. Wracają wkrótce ze sporą ilością jajek, warzyw i białym serem. Tego wieczoru kolacja to uczta. Grzanki jajeczne z patelni z pomidorem i sałatą. Kanapki z białym serem i warzywami. Morze herbaty. Jako, że to ostatnia noc naszej wyprawy rozmowy trwają do późna. Ja z Adim dyskutujemy sprawy drużyny. Reszta się bawi. Gdy spoglądamy na zegarek jest już po północy. Część z nas kładzie się spać. Adi, Keczub i Słony decydują, że spędzą noc na rozmowach, a obudzą nas o czwartej rano. Nie jestem z tego zbyt zadowolony, ale pozwalam się przekonać. Sami poniosą efekty swoich działań. To też nauka.
04.07.2012, 04:00, Monasterzec
Zgodnie z zapowiedzią zostajemy obudzeni o czwartej. Śniadanie już przygotowane. Po ledwie kilku godzinach snu jestem zły z pobudki i robię Adiemu wymówki, że głupio zrobili nie śpiąc i teraz z ich winy prawdopodobnie nie dojdziemy na miejsce. Od razu żałuję, bo teraz z kolei Adi łapie doła, a przecież nie o to chodziło. Relacje między wszystkimi uczestnikami marszu potrafią być napięte w sytuacjach skrajnego wyczerpania, jednak jest mi tak niewymownie przykro patrząc na przygnębionego teraz Adiego, że zrobiłbym wszystko by cofnąć niepotrzebne słowa.
Ostatecznie wyruszamy po posprzątaniu budynku. Nastroje nieco grobowe. Wiedza, że to z mojej winy wcale nie pomaga. Na szczęście słońce wkrótce poprawia humory. Jeszcze nie jest tak gorące...
Idziemy bardzo szybko. Z jednej strony świadomość bliskości celu, z drugiej poranny chłód poprawiają tempo marszu. Po jakimś czasie schodzimy z głównej trasy i polami kierujemy się na wioskę Jankowce. W ten sposób omijamy Lesko. Kawałek asfaltowej drogi i znowu pola. Wkrótce docieramy do Drogi Krajowej nr 84. Wychodzimy na nią nieopodal słynnego Kamienia Leskiego przy którym zarządzam 15 minut przerwy na odpoczynek - lub jedzenie malin, do wyboru. Po porannych żalach nie ma już śladu. Temperatura za to wzrosła do zwykłego, nieznośnego poziomu. Gdy w końcu wyruszamy - skręcamy na zielony szlak, będący skrótem do Myczkowiec. To najlepiej oznaczony szlak na trasie i droga nim to czysta przyjemność. Stopy pulsują nieprzerwanym bólem, ale droga ciągle przed nami. Faktycznie - szybko docieramy do Myczkowiec, zatrzymując się tylko kilkukrotnie, głównie na poziomki i w celu napełnienia wody. Tam w ośrodku Caritas panie kucharki częstują nas dwudaniowym obiadem z potężnym rabatem. Najadamy się ile tylko się da, nawet manierki napełniamy kompotem. Jest przepyszny, zwłaszcza po dodaniu do niego kilku listków mięty. W międzyczasie mija południe.
Świadomi mijającego czasu (już dziś musimy wrócić!) ruszamy dalej. Jednak zaledwie po 300 metrach przerwa. Nie damy rady iść dalej. Taki obiad domaga się odleżenia. Pół godziny spędzamy na lekkiej drzemce przy platformie widokowej z widokiem na zaporę i widoczne za nią harcerskie Berdo. W końcu jednak ponownie ruszamy.
Droga brukowana "kocimi łbami" to morderstwo dla stóp, nawet takich jak nasze - wojskowych z grubymi podeszwami. Idziemy bardzo powoli, dopiero gdy wracamy na asfalt widocznie przyśpieszamy. Przekraczamy zaporę myczkowiecką i zmierzamy w kierunku bazy na Berdzie. Planujemy zdobyć jakąś flagę, ale nie dajemy sobie na to zbyt wielkich szans, jako godzina to zaledwie 13. Faktycznie, harcerska baza Berdo tętni życiem. Próby zdobycia flagi skazane są na niepowodzenia. Wszędzie widać harcerzy. Meldujemy się druhnie Katarzynie Zgódko prosząc o wskazanie najkrótszej drogi w kierunku Soliny. Zostajemy skierowani na czerwony szlak. Otrzymujemy też garnek kompotu, który z chęcią opróżniamy. Musimy się jednak śpieszyć. Do odjazdu autobusu zostały niecałe dwie godziny.
Czerwony szlak którym idziemy przetykany jest powalonymi drzewami. Omijanie pochłania drogocenny czas. Przechodzenie nad nimi nie zawsze jest możliwe. Smigły i Keczub tracą tempo - odciski bolą za bardzo. Mimo wszystko to ostatni zryw. Proszę, by postarali się jak mogą. Jakoś dają radę. Gdy wychodzimy z lasu zaczyna się gwałtowna burza. Ulewa schładza powietrze. Większość z nas nie przejmuje się zakładaniem odzieży przeciwdeszczowej. Deszcz jest ciepły i przyjemny. Wkrótce schodzimy z łąk i zagłębiamy się między budynkami. To już Solina.
Do autobusu - 20 minut... Czas na zdjęcie na zaporze. Niestety nie popływamy.
Dotarliśmy. Na styk, szaleńczym tempem na ostatku trasy. Mimo wszystko po raz kolejny udowodniliśmy sobie, że potrafimy. Ludziom na trasie - że harcerze ciągle są i działają. Czy było warto nabawić się odcisków, bólu, wylania litów potu?
Tak, było warto. Bo ta wyprawa to esencja harcerstwa, którego doświadczyliśmy całymi sobą.
Grzegorz Prochowski, HO, 66 Harcerska Drużyna Obroonna "KaTet", www.katet.pl
Social Sharing: |
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.